Przy wigilijnym stole nie chodzi wcale o opłatek tylko o spotkanie z bliskimi. Szczegół: bliskimi, którzy już nie żyją: „to upiór za tym talerzem siedzi, trup z nami barszcz z uszkami i karpia zajada” Ale po kolei.
Przy wigilijnej wieczerzy zaczęliśmy dyskusję o maku. Je się u nas go sporo. Dość powiedzieć, że miejsce tradycyjnego podobno barszczu zajmuje zupa makowa. Pyszna, na słodko z łazankami lub pęczakiem i sporą ilością miodu. Z relacji rodziców wynikało, że mak uprawiano w niewielkich ilościach praktycznie w każdym gospodarstwie („dwa rządki między burakami”). Do ucierania maku służyło specjalne narzędzie: gliniana misa z rowkami – makutra. Maku nie mogły ucierać dzieci – nieostrożna obsługa misy groziła jej rozbiciem. Małym dzieciom zresztą podawano woreczki z makiem do ssania – działały uspokajająco i nasennie. Według relacji taty, babcia podkreślała zawsze, że: „widuka” swoim dzieciom nigdy nie podawała.
Pomijając porażającą etymologię nazwy tego opiumowego smoczka dla dzieci (wied’ = wiedza, patrz: wiedźma, miedwied’, itd.) , zapaliła mi się tu czerwona lampka. Od dość dawna interesowało mnie odrobinę co naprawdę obchodzono w te święta. Odpowiedź wydawała się na tyle banalna (zimowe przesilenie), że przesłaniała jeszcze inny być może ważniejszy cel, który leżał (nomen omen) jak na talerzu. W wigilijnej dyskusji, na manowce sprowadziły mnie narkotyczne właściwości maku, odpowiedź po co jest ta wieczerza jest dużo prostsza: to spotkanie z duchami przodków.
Świetnie to opisał Jacek Dehnel w swoim felietonie, na który, traf chciał, natknąłem się w swoim kindlu dzień później: „Księża, którzy z takim zapałem tępią obce, szatańskie Halloween, zapominają, że mieliśmy rodzimych halołinów kilka, a jedno z nich przypada właśnie w Wigilię, ba, nadal jest obchodzone. W dzieciństwie mówiono mi – i pewnie podobną historię opowiadano w wielu inteligenckich domach – że pusty talerz zostawia się dla wędrowca, bo kiedyś zawsze był w rodzinie jakiś zesłaniec czy więzień, na którego powrót liczono (w tej samej opowieści opłatek jest płaski, bo wysyłano go w listach na Sybir, a łańcuchy na choince symbolizują carską niewolę, zaskakująco kolorową). Ale miejsce dla zesłańca to późne, XIX-wieczne wyjaśnienie tradycji znacznie bardziej posępnej: bo to upiór za tym talerzem siedzi, trup z nami barszcz z uszkami i karpia zajada, duch przywołany wcina kutię i kompotem suszowym zapija. A wszystko to – trupie jedzenie: grzyby, mak, orzechy, suszone owoce, pleśń, sen i martwota. Przy dzieciach, między prezentami, najzupełniej bezwstydnie.” („Polityka” z 18 grudnia).
Można tu jeszcze prowadzić rozważania etnograficzno – teologiczne o miejscu naszych bliskich w zaświatach i naszej pamięci, ale też i w rzeczywistej przestrzeni. W mongolskiej jurcie ich miejsce (w postaci zdjęć) jest na ołtarzyku przodków, obok rozlicznych demonów i Buddy. W naszych cywilizowanych domach zdjęcia te tkwią raczej w zakurzonym starym albumie, ukrytym gdzieś na zapomnianej półce. Zupełnie jak we współczesnych zaświatach: daleko w niedostępnym niebie czy czyśćcu, bez bezpośredniego kontaktu, jaki jeszcze niedawno zapewniała wigilijna wieczerza, czy rytualny poczęstunek na cmentarzu (praktykowany nadal współcześnie przez braci Rusinów).
Przy naszym maleńkim stole w mazurskim bloku maku i grzybów nie zabrakło. Nie zmieścił się jednak najważniejszy talerz dla „wędrowca” o który tak zawsze dbała mojej świętej pamięci babcia. Rodzice przypomnieli za to o zwyczaju o którym nie miałem pojęcia, a który był obowiązkowy w obu domach. Otóż po wigilii stołu nikt nie sprzątał do rana ! Resztki (być może przykryte jeszcze dodatkowym białym obrusem) były posiłkiem dla duchów. Mój pradziadek zresztą nie używał zresztą nigdy nazwy „Boże Narodzenie”. Dla niego to były „Kalady„. No i nie stawiał choinki tylko snop zboża…
Kalady … a my ty w Polszcze, osobliwue na Pomorzy cięgim Boże Narodzenie, a ze dopiero jakieś 900 lat – to cóż począć!