Podobno mędrcy chińscy stosowali proste kryterium, badając czy coś jest sztuką: jeśli wywołuje ciarki na plecach to jest. Opowiadanie Stasiuka „Miejsce”, które znienacka zostało lekturą szkolną, przynajmniej dla mnie, według tego kryterium, sztuką jest. Wywołało może nie ciarki, ale gulę w gardle, zwiastującą silne wzruszenie. Jest naprawdę świetne. Nic dziwnego, że za ministra Czarnka opowiadanie znalazło się w kanonie lektur: chyba bezwiednie wpisuje się w prawicowy, czarno-biały obraz świata, a w zasadzie cywilizacji: tej, która odeszła lub odchodzi, silnie związanej z życiem duchowym, z sacrum i współczesnej cywilizacji śmierci.
Zdesperowana, ledwo żywa po całym dniu pracy i wieczorze sprawdzania wypracowań polonistka wertuje internet, by sprawdzić swoje przemyślenia na temat „Miejsca” z pomysłami mądrzejszych od siebie, a tam mnóstwo streszczeń dwustroniczkowego na oko utworu: że akcja dzieje się w Beskidzie Niskim, na polanie, gdzie niegdyś stała stara cerkiew, że narrator spotyka turystę z prakticą, fotografującego plamę światła w lesie, gdzie stał ikonostas i przy okazji wyobraża sobie szczegółowo jak świątynię budowano, że przypomina sobie jak przyjeżdżali tu wysiedleni w ramach Akcji Wisła Łemkowie i modlili się w resztkach coraz bardziej gryzionej zębem czasu, drewnianej świątyni, której już nie ma, bo zabrali ją do skansenu. W podręczniku gęsto od przypisów, co to praktica, co to ikonostas, a co Akcja Wisła. Ale za cholerę nie ma, o co w tym utworze chodzi. Zaglądam więc przez ramię, czytam dwa akapity, bo coś tam Stasiuka czytałem, więc ciekawym, co tam dzieciakom wciskają. Czytam, że nowy ChatGPT4 już nie konfabuluje, więc proszę tego nowego boga o interpretację. Jako że przeczytałem tylko dwa akapity, boska (faktycznie!) interpretacja wydaje mi się składna i na bardzo wysokim poziomie, zwłaszcza w porównaniu do ludzkich specjalistów z netu. Polonistka nie poświęca na wynurzenia półboga nawet wzruszenia ramion i szuka dalej. Później, gdy z gulą w gardle czytam te dwie stroniczki, wiem już, że AI bredziła jak potłuczona i skąd ten brak zainteresowania polonistki.
Nie potrzebuję przypisów o Akcji Wisła i ikonostasach. Widziałem wiele, nawet w entourage poruszających pieśni na żywo. Przesiedlonych Łemków miałem u babci niemalże za płotem. Do dziś pamiętam wodę święconą w błękitnych miseczkach przymocowanych do ściany sieni i maczające w niej palce przepiękne dziewczyny o czarnych kosach, izbę paradną z piramidą poduszek i ich matkę codziennie, na bosaka, nawet zimą, zamiatającą całe podwórko. Żadni inni przybysze do Prus Wschodnich tak o swe obejścia nie dbali.
Stasiuk, jak sądzę, zupełnie instynktownie stosuje metodę, którą Freeman Tilden opisał jako „interpretację dziedzictwa” i która początkowo była stosowana przez amerykańskie parki narodowe, a później przez muzea i inne ośrodki na całym świecie. Mamy więc cerkiew, która staje się punktem wyjścia do zupełnie innej, uniwersalnej i dotykającej nas wszystkich historii. Stasiuk widział resztki świątyni więc niezwykle precyzyjnie opisuje (jego wyobraźnia jest rzeczywistością), jak górale ścinają ogromne jodły na budowę cerkwi, jak ją z mozołem budują. Najwyraźniej nie czytał lub czytał nieuważnie słynną „Na wysokiej Połoninie” Vincenza, której akcja dzieje się o jakieś dwieście lat później, niż budowana była bohaterka „Miejsca” w tym samym paśmie Karpat. Vincenz, świadek epoki, opisuje, jak takie jodły ścina się wyłącznie siekierami, piły, o których pisze Stasiuk, są zupełnie niedostępne. To oczywiście bez znaczenia, bo opowiadanie jest magiczne.
Daje niezatarte wrażenie, że Łemkowie, budując w wielkim mozole cerkiew, uczestniczą w jakimś doskonale im znanym, precyzyjnym rytuale i wreszcie:
Bale precyzyjnie łączone wrębami przypominającymi drewniane zamki, spojone również drewnianymi kołkami, z baniastymi kopułami przypominają narratorowi żaglowiec. Mnie kojarzą się z kosmicznym teleportem, umożliwiającym miejscowym góralom cotygodniową ekspedycję do zupełnie innego wszechświata, dziedziny, jak mówi autor. Dziedziny sacrum oczywiście. Na tym właśnie polega metoda Tildena: z zastanej na miejscu rzeczy, zanalizowanej w sposób maksymalnie szczegółowy dojść do uniwersalnych wniosków. W zasadzie nie dojść: pozwolić na to dojście odbiorcy narracji. Na tym etapie, jeszcze nie ma wniosków, przesłanie się jeszcze nie pojawia. Autor w zasadzie wprost wali nim w łeb niemal wprost na samym końcu, gdy opisuje przeniesienie cerkwi do skansenu::
Narrator, człowiek współczesny, nie ma pewności, czy rzeczywiście ją zabrano. Górale prawdopodobnie nie mieliby wątpliwości, że konserwatorzy, przedstawiciele „cywilizacji śmierci” to barbarzyńcy nierozumiejący nic z prawdziwej, sakralnej natury świata. Utwór wpisuje się w popularną dziś narrację, przeciwstawiającą żyjących w prawdzie prostaczków nam, współczesnym, żyjącym bez sacrum, które jest jakoby jedynym źródłem moralności. Narrację autora można by bez problemu w murach szkoły zdekonstruować, mówiąc o ucisku kościoła, innych narracjach (patrz np. „Bóg urojony”, R. Dawkinsa), lecz nikt, rzecz jasna, tego nie zrobi, a z pięknego opowiadania zostanie papka o starych, dobrych czasach i pustej współczesności. Dla mnie domknięciem tej historii, która raczej nie pojawi się w szkole, są akcje burzenia takich cerkwi w kordonie policji przy oniemiałych ze zgrozy mężczyznach i wyjących z rozpaczy kobietach. Bo takie też akcje fundowała ta „idealna”, przedwojenna Polska na swych kresach, a dzisiejszej Ukrainie. Bo Polak to katolik.
Zdjęcie: Zburzona w 1938 r. cerkiew w Zahorowie (pow. bialski), źródło: http://www.cerkiew1938.pl