Pamiętam grupę rosyjskojęzycznych turystów w charakterystycznych, drelichowych, brązowych strojach. Było to głęboko w górach Krymu. Jeden z nich miał stary plecak z epoki sprzed stelaży, ewidentnie wypchany ziemniakami i dużymi konserwami oraz wielki, osmalony kociołek. Dla nas była to zupełna egzotyka. Mieliśmy kurtki z membranami, nowoczesne plecaki bez stelaża, polary, do jedzenia lekkie kabanosy i chińskie zupy yum yum, tylko kociołek mieliśmy taki sam, tylko mniejszy. Dziś wśród tzw. bushcraftowców niezwykle modne stały się z powrotem praktycznie identyczne kurtki z grubej bawełny. Trzeba w nie pracowicie wprasowywać żelazkiem specjalny wosk, by stały się odporne na deszcz. Skandynawska firma ze sprzętem turystycznym oferuje takie oldskulowe kurtki za hmmm spore pieniądze. Jeśli o stroje chodzi, mi się sprawdzają akurat nieco bardziej współczesne rozwiązania, ale w terenie nadal gotuję raczej na niewielkim ognisku, niżej napiszę, jak się do tego zabrać, by robić to w miarę skutecznie.
Oczywiście można gotować na palniku gazowym. Przez lata miałem i czasem używałem kuchenki campingazu. Nigdy mi się nie podobała. Naczynie, w którym gotujemy w terenie, stoi na stojaku z czterech grubych drutów. Te umocowane są do konstrukcji palnika, z który z kolei wbijamy w zwykle dość wysoki kartusz z gazem. W rezultacie gotujemy wrzątek albo to co tam chcemy ugotować, na swego rodzaju wieży. Nasz garnek nawet na najrówniejszym terenie robi wrażenie, że zaraz spadnie, bo nie dość, że podstawa z drutów lekko się rusza (bo ma luz ułatwiający składanie) to jeszcze druty są okrągłe, pięknie błyszczące i gładkie. Daje to niebezpodstawne wrażenie, że garnek po prostu z tego się ześlizgnie. Pół biedy, jeśli używa się tego w traperkach, na spływach biegam raczej boso albo w sandałach i zawsze miałem wizje pęcherzy na wierzchu stóp po kontakcie z zawartością spadającego garnka.
W rezultacie połasiłem się, za jakieś zarobione dodatkowo pieniądze, na nowy palnik. Usprawiedliwiając sam przed sobą ten w sumie zbędny zakup, powiedziałem sobie, że to nagroda. Udało mi się bowiem przekonać mojego szefa (nadleśniczego nadleśnictwa Gdańsk) do lekkiego upgradu strefy Zanocuj w lesie*, którą wtedy Lasy Państwowe w kilku nadleśnictwach testowały. Polegał on na na tym, że zezwoliliśmy pod różnymi warunkami do używania w tej strefie małych kuchenek gazowych. Normalnie wolno było ich używać na leśnych biwakach. Te „różne warunki” przepisałem w zasadzie z instrukcji dla robotników leśnych, którzy w lesie jak najbardziej mogą palić „techniczne” ogniska do ok 1 m** wysokości. O naszej modyfikacji rozeszła się wieść po całym kraju, nie mieliśmy pożaru i testy możliwości używania kuchenek rozpoczęły się w wybranych kilkunastu nadleśnictwach w całym kraju i w rezultacie zaszalałem z kuchenką. Palnik primus express spider (bardzo polecam!) wyposażony jest w wężyk, który łączy palnik z kartuszem (niekompatybilne z campingaz!) w rezultacie, podstawę naszego garnka stanowią trzy pająkowato rozstawione nóżki. Rozstawiamy je bezpośrednio na ziemi. Garnek stoi nisko, łatwo go osłonić przed deszczem, stopy są bezpieczne. Łatwo się niestety do niego przyzwyczaić. Stosuję go awaryjnie podczas naprawdę fatalnej pogody i ewentualnie pożyczam znajomym, dla których nie starczy wrzątku z Kelly Kettle.
To naczynie ze stali nierdzewnej z pustą przestrzenią w środku, która tworzy rodzaj komina. Stawia się go na ażurowej podstawce, w której rozpalamy miniaturowe ognisko. Komin głównego naczynia daje mocny ciąg. W efekcie mamy naczynie z wodą, wewnątrz którego, niejako, płonie ogień. Bez wielkiej przesady, uzyskuje się z tego wrzątek dwa razy szybciej niż na gazowym palniku i w dodatku zupełnie za darmo. Kartusze z gazem są drogie i schodzą przy bardziej intensywnym gotowaniu zaskakująco szybko. Ten przenośny samowar może robić też za przerośnięty bidon na wodę. Zastawiałbym się mocno, czy nie warto tego targać, poruszając się nawet pieszo czy rowerem. Na pewno, moim zdaniem, urządzenie jest bardziej przydatne niż podobna objętościowo lampa naftowa, którą niektórzy miłośnicy klimatu potrafią ze sobą nosić.
Z podstawki do Kelly Kettle można korzystać jako samodzielnego palnika, stawiając na niej garnek z makaronem, czy patelnię z jajecznicą, a wewnątrz niej podtrzymując miniaturowy ogień. Jest też mnóstwo składanych, podobnych urządzeń, które są podstawą dla garnka, patelni czy stalowego kubka. To wspaniałe rozwiązania. Wie o tym każdy, kto próbował swoich sił z polową kuchnią na ognisku, zbudowaną z kamieni, czy patyków. Są dużo wydajniejsze niż te stare patenty i błyskawicznie się je rozkłada. Gotowanie na czymś takim jest oczywiście bardziej mozolne niż na gazie, ale uważam, że warto z magii „prawdziwego” ognia na wypadach w dzicz korzystać. Trzeba tylko umieć szybko rozpalać i podtrzymywać ogień. Alternatywą są jeszcze kuchenki na spirytus, polecane przez zwolenników lekkości ekwipunku. Jeśli płynę canoe do mojego wanigana wrzucam również mały składany grill (mieści się w kopercie z grubsza A4), nie zajmuje w nim prawie wcale miejsca a przy gotowaniu na nieco większym ognisku sprawdza się bardzo dobrze. Takie większe ognisko ma tą zaletę, że nie trzeba go tak maniakalnie pilnować jak ogniska z patyczków.
Kluczem jest umiejętność używania i znajdywania odpowiedniej rozpałki i później paliwa, czyli najczęściej po prostu gałęzi. Najczęściej, bo kiedyś wczesną wiosną zajadałem się z synem plackami usmażonymi na maleńkim ognisku zrobionym z wyschłych kawałków kory brzozowej. Zebraliśmy je z wielkiego pnia ściętej przez bobry brzozy. W zasadzie spod brzozy, bo zwierzaki w szale gryzienia okorowały niemal cały pień, w dodatku szatkując korę na poręczne kawałki. Kora brzozowa, jak wszyscy wiedzą, świetnie nadaje się na rozpałkę (pali się nawet mokra). Nie byłem jednak pewien, czy robienie z niej nawet miniatury ogniska było do końca dobrym pomysłem. Kora, paląc się, wydziela czarny dym. W pewnym momencie miałem wrażenie, że smażę placki na kawałkach opon.
Jeśli wędrujemy z zamiarem gotowania na ognisku, zupełnie inaczej postrzegamy otoczenie. Wędrując z zapasem gazu, jesteśmy niczym kosmici na obcej planecie, mający ze sobą wszystko, co niezbędne. Jeśli nie mamy palnika, przypominamy nieco dawnego łowcę, wypatrując wokół rzeczy, które mogą się przydać. Oczywiście protoplasta dzisiejszego bushcraftu, a w zasadzie prekursor współczesnej kwalifikowanej wędrówki, Nesmuk, był łowcą w dużo bardziej dosłownym znaczeniu. Gdy wyruszał na swój turystyczny rajd po kanadyjskiej dziczy, z zapasów zaopatrzył się głównie w mąkę, sól i …ołów do wytapiania kul.
Gdy niósł nas wtedy wiosną nurt Wdy, czujnie obserwowaliśmy otoczenie. Gdy dostrzegliśmy brzozowy skarb, wykonaliśmy kanadą zwrot, cofnęliśmy się kawałek pod prąd, przybiliśmy do brzegu i zaczęliśmy ją gromadzić do specjalnego worka. Podobnie robię, gdy widzę świerki z charakterystycznymi zamarłymi, dolnymi gałęziami. Zwykle zwisają tak nisko, że można kilka ułamać bez problemu. Są zwykle nawet podczas deszczu na tyle suche, że prawie zawsze da się z nich rozpalić ogień. Te drobniejsze są świetną rozpałką, kilka nieco grubszych bez problemu pozwoli na zagotowanie jednego czy dwóch ładunków wody w Kelly Kettle.
W sieci znajdziecie mnóstwo poradników, jak palić ognisko, całe katalogi ich rodzajów. Warto je oczywiście znać. Ja zauważyłem, że skuteczne ognisko pozwala mi palić tylko jedna prosta rada mojego ojca: „Rób odstępy pomiędzy polanami, takie jak grubość samych polan. Ogień potrzebuje tlenu”. Łatwo sprawdzić tę zasadę, układając polana w ognisku zbyt ściśle. Ogień będzie przygasał. Wystarczy poruszyć je, zwiększyć odstępy i ogień buchnie wyższym płomieniem. Warto o niej również pamiętać przy rozpalaniu ognia przy użyciu suchych, cieniutkich świerkowych gałązek. Trzeba je dokładnie połamać, by uzyskać wiązkę ściśniętych mocno patyczków. Dopiero wtedy odstępy między patyczkami będą zbliżone do ich średnicy i płomień bez trudu będzie przeskakiwał błyskawicznie, ogarniając ogniem całą wiązkę. Kilkakrotnie widziałem próby rozpalenia ognia, które (nomen omen) spaliły na panewce, bo odstępy między zupełnie suchymi patykami były zbyt duże. Warto też przygotować sobie pewien zapas opału. Nie ma nic bardziej irytującego, niż konieczność biegania po okolicy w poszukiwaniu czegoś, co da się dołożyć do ognia, gdy wrzątek jest tuż, tuż, a ogień właśnie zaczął przygasać.
Jak go w ogóle uzyskać? Zapałki są bardzo zawodne. Bywają kiepskie same w sobie, plus odrobina wiatru zdmuchująca płomień i problemy gotowe. W środowisku bushcraftowców popularne są syntetyczne krzesiwa. Zwykle określa się je jako magnezowe, jednak mam wrażenie, że w tym tekście jest dużo bardziej prawdziwe wyjaśnienie ich budowy. Rozpalenie takim krzesiwem daje dużo frajdy. Na początek chciałbym polecić dużo prostszy i niezwykle skuteczny sposób, który polecił mi kiedyś mój przyjaciel Marcin.
Użyj zwykłej, niewielkiej świeczki. Zwykle da się ją zapalić bez problemu. Daje ona znacznie stabilniejszy płomień niż zapałka czy zapalniczka, łatwiej go też osłonić od wiatru. Możemy też dłużej trzymać nad płomieniem materiał, który chcemy rozpalić, co da nam większą szansę na sukces. Zwróćcie uwagę wcześniej na zapałki, bywa różnie z ich jakością. Będą też oczywiście do niczego jeśli zamokną. Warto zadbać, by się tak nie stało, ale też mieć ze sobą alternatywne źródła ognia.
Terenowych rozpałek jest sporo, moim zdaniem, gałązki świerka są najprostsze, najłatwiejsze do znalezienia i użycia. Warto być czujnym i zbierać rozpałkę (choćby odrobinę) po drodze. Może się bowiem się okazać, że na leśnym biwaku, na który traficie, wszystkie świerki mają już obłamane wszystkie suche gałęzie do wysokości 2,5 metra, nie ma też w pobliżu żadnej biednej brzozy, którą moglibyście obedrzeć z kory (patrz niżej zasada leave no trace). Nie ma też nigdzie drobnych sosnowych gałęzi, które przy świetnej pogodzie mogą być jakąś alternatywą, bo po prostu wszystkie zostały wyzbierane przez innych amatorów dziczy. Chyba że przyjdzie wam w ogóle biwakować w lesie, gdzie nie ma ani świerków ani sosen i będziecie musieli poradzić sobie jakoś inaczej.
Osoby, które chcą biwakować na dziko, zwykle dużo czasu poświęcają wyborowi noża, a zaraz później siekiery. Nie jestem takim maksymalistą lekkości jak autor świetnej książki Sztuka minimalizmu w podróży, który zaleca na długie wędrówki zabieranie jako jedynego noża …połówki żyletki. Ostatnio jednak zauważyłem, że zamiast polecanej przez wszystkich mory, z powodzeniem wystarcza mi praktycznie stary scyzoryk, noszony przy pasie. Gdybym dziś miał kupić nowy (w starym nie domyka mi się nieco ostrze) wybrałbym chyba ten model praktycznie identyczny z moim. Pęseta, będąca na wyposażeniu, mnóstwo razy przydała mi się do wyciągania kleszczy (i nie mam boreliozy), zwłaszcza śrubokręt i korkociąg przydały mi się też mnóstwo razy w życiu codziennym. Ten model scyzoryka nie ma piły. Nie potrzebuję jej, bo od kilku lat zabieram ze sobą składaną, porządną piłę (patrz niżej) i uważam, że zdecydowanie bardziej przydaje mi się od siekiery. W kanadzie mieści się mnóstwo rzeczy wiec nie muszę się bardzo ograniczać, ale gdybym musiał, bez wahania zabrałbym ze sobą na mały wypad w dzicz tylko nóż i piłę. Siekiera wygląda oczywiście w terenie bardziej „trapersko”, ale trzeba umieć się nią posługiwać, co wcale nie jest łatwe, a i tak na potrzeby prostego, kilkudniowego gotowania na ognisku, to piła będzie moim zdaniem bardziej wydajna i przydatna. Bez problemu utniemy nią np. suchy konar z np. przewróconej przez wiatr sosny. Zrobimy to bezpieczniej i znacznie szybciej niż małą siekierką. Przy pracy w terenie, warto używać dobrze dopasowanych rękawic ochronnych. Nawet drobne skaleczenie, oparzenie, może być, przez kilka dni pobytu w terenie sporą uciążliwością.
Warto pamiętać, że pozyskiwanie gałęzi w Lasach Państwowych bez wykupienia sobie takiej możliwości (co jest dla turysty zupełnie nierealne niestety) jest de facto nielegalne. Staram się zawsze minimalizować ogniska, jakie palę więc liczę w tym zakresie na wyrozumiałość Strażników Leśnych.
Będąc w terenie, warto znać zasadę „nie zostawiaj śladów”, czyli leave no trace. Zasada ta od zawsze była znana i stosowana przez harcerzy, dziś propagowana m.in. przez Tatrzański Park Narodowy. Jeden z 7 punktów dotyczy minimalizowania wpływu ogniska na środowisko. Nawet małe ognisko palone w metalowej podstawce może zostawić wypalony ślad, nie mówiąc oczywiście o większych szkodach. Dbajmy, by tych śladów po naszym pobycie w dziczy było jak najmniej i były jak najmniejsze!
Ps. o prawdziwym samowarze piszę tu.
- scyzoryk Victorinox Ranger Grip 68
- piła Laplander Bahco 396-LAP
- Kelly Kattle (są również chyba tańsze odpowiedniki).
- palenisko przenośnie (nie mam i póki co nie zamierzam)