Z Polski na Łotwę jest kawał drogi, ale Gauja jest zdecydowanie warta pokonania tej odległości. Najchętniej odwiedzany fragment na terenie Parku Narodowego to wyjątkowe połączenie ciekawej rzeki, płynącej długimi odcinkami przez dzikie pustkowia, nienachalnego zaplecza biwakowego o wyraźnie skandynawskim rodowodzie i świetnie utrzymanych, ciekawych zabytków.
Poszukujący zupełniej dziczy wybiorą raczej jakiś górny odcinek powyżej Strenči, ale ten wybrany przez nas wydaje się sensownym kompromisem między dziczą a cywilizacją, a ilość turystów, stopień nasycenia infrastrukturą – do zniesienia.
Zdaniem Ani to najłatwiejsza rzeka, jaką spływaliśmy. Wydaje się, że to opinia przesadzona, Wda na przykład jest jednak zdecydowanie łatwiejsza. Nie przepadamy za dużymi jeziorami grożącymi falą, walka o życie na rzekach pełnych przeszkód też nie dla nas.
Bez wątpienia odcinek, który przepłynęliśmy (Strenči – Sigulda) jest bardzo łatwy, może go bez problemu przebyć początkujący kajakarz czy kanuista.
Gauja jest łatwa, ale wspaniale, że ma też nieco odcinków przyspieszających bicie serca: progów skalnych nieznacznie spiętrzających wodę, bystrzy pod mostami, czy nadspodziewanie łatwego fragmentu z torem kajakarstwa górskiego.
W pamięci bez wątpienia pozostaną pionowe urwiska skalne, wynurzające się wprost z wody, o charakterystycznym czerwonym zabarwieniu, będące wizytówką rzeki i wspaniale utrzymane zabytki w miejscowościach założonych przy rzece niczym przy autostradzie.
Przewodniki zakładają pokonanie odcinku Gauji w Parku Narodowym w ciągu czterech dni, nam zajęło to pięć. Więcej gotowania, zamiast zalewania wrzątkiem zupek chińskich, dłuższe wieczory przy ognisku i bardziej wnikliwe zwiedzanie okolicy spowodowałyby wydłużenie spływu spokojnie o jeszcze jeden dzień z dużym pożytkiem dla stopnia jego atrakcyjności.
Dopisała nam bardzo pogoda. Padało tylko ostatniego dnia. Zwłaszcza w pierwszej części spływu, w zimne noce sprawdziły się nasze puchowe śpiwory, a w chłodne poranki lekkie również puchowe swetry . Oprócz peleryn i softshelli warto jednak było zabrać kurtki i spodnie goretexowe,przydałyby się, gdyby pogoda nie była tak korzystna. Stosunkowo niewielka ilość jedzenia, bardzo ograniczona ilość ubrań, jaką wzięliśmy, skutkowała łatwością znalezienia potrzebnej rzeczy i niewielką ilością worków żeglarskich w kanu.
Bardzo sprawdził się przewodnik „Gauja” Jana Kramka. Udało mi się kupić stosunkowo niedrogo na Allegro.
Dziennik spływu.
Piątek
Dojeżdżamy do Siguldy po drodze zwiedzając Kiejdany. W Siguldzie rozbijamy się na kampingu Boat Rent Makars / Camping Siguldas Pludmale. Na kampingu Szwajcarzy, Niemcy, Norwedzy, Łotysze. Standard kampu raczej skandynawski, również pod względem obyczajowym. Ania: – w damskiej łazience, pani przy zlewie kończyła toaletę ubrana tylko w powietrze. U nas nie do pomyślenia.
Kolacja w Kebab faktory, nowoczesnej, czarnej stodole.Mają również wege, super falafele i burgery.
Sobota
Nocleg na campingu i śniadanie przy drewnianym stoliki nieopodal kampera gościnnych Niemców. Niespiesznie składam namiot, gdy dziewczyny piją kawę.
Potem jedziemy na zamek. Okazuje się, że to cały kompleks (Turaida Museum Reserve) świetnie utrzymanego dawnego majątku. Skansen, plus muzeum etnograficzne i wielki park rzeźb. Mimo dość wysokiej ceny zdecydowanie warto było spędzić tu cały dzień. Na koniec zwiedzany wystawę o tradycjach łotewskiej sauny, oczywiście w starym budynku sauny. Na koniec trafiamy na niespodziankę. Piaskowy seans w wykonaniu piaskowego mistrza, tylko dla naszej czwórki, uwieńczony moim piaskowym portretem. Opłata co łaska.
Na koniec dnia Krysia wiedzie nas do Strenci, gdzie nocujemy w hoteliku GuestHouse, za jedyne 300 zł za 4 osoby. Niestety nie reflektujemy na praktykowanie łotewskiej sauny w hotelowym przybytku o mizernym klimacie. Szkoda, liczyłem na tradycyjną chłostę pękiem brzozowych gałązek. Kolacja w hoteliku.
Niedziela
Z Krysią jedziemy na plażę zostawić mnie i kanadę z rzeczami, po czym Krystyna rusza w dół rzeki zostawić samochód w Siguldzie i zabrać się z transportem kanadyjek z wypożyczalni z powrotem do Strenci. Do Krysi jako kierowcy łatwo się przyzwyczajamy i wozi nas już wszędzie.
Ania rozmawia po rosyjsku z miejscowymi wielbicielami piwa i wypoczynku nad rzeką. Opowiadają jej o wielkiej fali, która czeka nas na szypotach i w drodze do Siguldy. Szypoty Strenci okazują się jednak zdecydowanie przereklamowane, chociaż czterodniowa droga do Siguldy również.
Po drodze oglądamy wciąż żyjące resztki wspaniałego dębu Simanienu, będące pozostałością świętego gaju.
Nocujemy w pięknym dzikim biwaku na wysokiej skarpie, Spiridis, 153 km. Męczę się z godzinę z linkami kapelusza mojego namiotu. Ania w tym czasie robi przepyszną jajecznicę nad ogniskiem dla wszystkich. Niestety jest to jedyne danie w starym stylu podczas całego spływu, nie zabezpieczyłem odpowiednich składników, np. mąki. Przepływamy 16 km.
Poniedziałek
Dopływamy do Valmiery, szczątkowe zakupy w wielkim supermarkecie naprzeciwko XIII wiecznego kościoła. Tor kajakowy sprawia sporo frajdy zwłaszcza drugiej obsadzie. Po drodze pięknie odrestaurowane zabytkowe domki. Pierwszy nocleg na terenie parku narodowego (Sapa), standardowe wyposażenie to charakterystyczne zadaszenia do spania. Mają je wszystkie parkowe pola biwakowe, okazuje się, że namioty są tak naprawdę zbędne. Nocujemy bardzo wygodnie, osłoniwszy uprzednio front zadaszenia podłogą od namiotu. Robimy 21 km. Spacer do pobliskich dacz pozwala uzupełnić zapas wody.
Wtorek
Rano dość zimno. Zwiedzamy w pośpiechu skały Siejtinezis i płyniemy dalej. Wiatr w twarz, nieco uciążliwe mielizny powodują, że trasa nieco się nudzi. Pewnych emocji dostarczają jedynie bystrza pod mostem Ramnieki. Nocujemy na biwaku Piedulajs, obok Niemcy (Austriacy?), którzy mijali mnie w Strenci. Robimy 23 km.
Środa
Krystyna wstaje skoro świt i drugi dzień z rzędu bierze na siebie poranną obsługę ognia. Dzięki temu zwijamy się wcześnie. Wiosłujemy bardzo żwawo i do ostatniego biwaku w (Skalupe) przed końcem spływu docieramy wyjątkowo wcześnie. Robimy 26 km i uznaję, że to wystarczy. Sił jednak mamy sporo, bo z ruszamy z Anią do centrum rehabilitacyjnego Skajlupes, a w zasadzie do tamtejszej Kafejnicy. Kanadę zostawiamy nieco ukrytą w trawie, przy strumyku Podupite. Zwisające ze skalnej ściany gałęzie świerków zdobią wspaniałe festony brodaczek.
Czwartek
Ruszamy rano, zwijanie obozowiska bez rozstawionego namiotu idzie bardzo sprawnie. Po pół godzinie zaczyna padać. Mamy nadzieję, że przelotnie, ale pada całkiem rzęsiście więc naciągamy peleryny. Po chwili mamy regularne oberwanie chmury. Trudno wyczuć, czy jest sens wybierać gąbką wodę, bo wciąż leje. Pada przez całą trasę do Siguldy, mało co podziwiamy widoki, tylko żwawo machamy wiosłami. Dziewczyny cieszą się, że pada ostatniego dnia spływu. Ja mam mokry jeden rękaw softshella (peleryna miała rozdarty rękaw), Ani zmoczyło nieco bok. Druga obsada ma większe straty. Nie ma to dużego znaczenia,bo już koło 13:00 (22 kilometry) jesteśmy w Siguldzie. Znosimy rzeczy do samochodu i pakujemy się pod gorące prysznice. Obok niemiecka trzyosobowa rodzina klnie w drodze pod gorącą wodę strasznie – chyba nie byli przygotowani na taką pogodę i zmokli i zmarzli niesamowicie.
Doprowadzamy się do porządku, jemy obfity obiad w Kebab Factory i kończymy spływ – jedziemy do Rygi.
Piątek
Po wieczornym zwiedzaniu ryskiej starówki nocujemy w hostel Gogol park. Rano jeszcze zwiedzanie wielkich hal targowiska i do domu.
Fantastyczny opis ! Bardzo ciekawe dane, nie przypuszczalysmy ze takie „egzotyczne” krajobrazy mozna tam znalesc.
Dzięki!