Pamiętacie Neo z Matrixa? był Wybrańcem. Potrafił walczyć z multiplikującymi się agentami, nagłymi saltami i unikami schodził z linii ognia pocisków roztrzaskujących granitowe ściany. Później doznał oświecenia. Ujrzał prawdziwą istotę świata: był stworzony z zielonych, płynących z góry na dół znaków. Wszystko się zmieniło. Już nie musiał wywijać salt. wystarczyło, że uniósł do przodu wyciągniętą rękę, by wystrzelone w niego kule zatrzymały się i spadły na dół.
Nie jestem znawcą sztuki. Pewien jej mecenas opowiadał jak rozpoznać rzeźbę najwyższych lotów od tej o bardziej średnich. Jeśli zatem widzimy coś, co wymaga jedynie chwili refleksji by zrozumieć myśl artysty to sztuka średnich lotów. Jedna z rzeźb w marszewskim ogrodzie botanicznym, gdzie pracuję na co dzień, to szklane cylindry otoczone wąskim paskiem drewna połączone stożkowatymi kawałki drewna, ustawione do siebie pod szerokim kątem. Dopiero tytuł rzeźby „kto kogo karmi” pozwolił mi na ujrzenie nie gmatwaniny brył, lecz szeroko rozwartych dziobów i oczu piskląt na wysokim gnieździe. To sztuka nieco wyższych lotów. Dopiero tytuł dzieła pozwolił na jego określoną interpretację. Jeśli nawet tytuł nie pozwala na większe zrozumienie myśli artysty, mamy do czynienia ze sztuką najwyższych lotów. Oczywiście znajdziecie taką również w Leśnym Ogrodzie Botanicznym.
W Krakowskim Muzeum Narodowym zamurowało mnie. Nigdy nie przypuszczałem, że mogę być oszołomiony obrazami przedstawiającymi surowe skandynawskie wnętrza domów, z postaciami ludzi które są jedynie ewentualnym dodatkiem do kompozycji, czy wręcz przedstawiające szare płaszczyzny XIX wiecznych gmachów w mglistej i bezludnej Kopenhadze. Vilhelm Hammershøi skojarzył mi się właśnie z matrixem czy buddyjskimi mistrzami Zen, którzy osiągnęli tzw. oświecenie, czyli wgląd w prawdziwą istotę otaczającego nas świata. W przypadku malarstwa Hammershøi’a świat nie składa się jednak z zielonych znaków japońskiego alfabetu lecz ze światła.
„Mistrz i Małgorzata” jest przykładem takiego wejrzenia w prawdziwą historię świata przez literaturę. Historia ubogiego filozofa Ha-Nocri i Poncjusza Piłata to powieść absolutna, przedstawiająca tą słynną historię taką jaka jest, bo ona trwa ciągle w jakimś bezczasie na stronach powieści Mistrza. Z kolei miłość Małgorzaty i Mistrza to również romans absolutny.
Ekranizacja książki jest niełatwa, bardzo bardzo rzadko udaje się przyzwoicie przełożyć słowa na film. Pamiętny rosyjski serial, jest dla mnie wejrzeniem w prawdziwą istotę tej powieści. Ekranizacją absolutnie wierną bez straty jakości oryginału.
Przełożenie powieści na musical to rzecz zupełnie karkołomna. Tą z Teatru Muzycznego w Gdyni przyjemnie się ogląda, ale wglądu w prawdziwą istotę arcydzieła Bułhakowa nie dało się osiągnąć, w dodatku popełniając majtkowy fałsz.
Stalinowska Rosja lat 40 to piekło. Szaleje terror i nikt nie ma pewności czy nie trafi jutro przed pluton egzekucyjny lub do obozu, w środek podbiegunowej zimy, a wszystko poprzedzone torturami śledztwa. Judea pod panowaniem rzymskim jest zresztą niespecjalnie lepsza. Wystarczy powiedzieć kilka słów o sprawiedliwości ludziom na ulicy by zostać błyskawicznie przybitym do krzyża. Nic dziwnego, że w tym piekle pojawia się szatan we własnej osobie. Jego zresztą swoistą inkarnacją jest Stalin, którego telefon do pisarza (Bułhakow staje się wtedy twórcą, z którym rozmawia sam Ojciec Narodu), prawdopodobnie ratuje zaszczutemu przez krytyków Bułhakowowi życie.
Pisarz oczywiście o tym współczesnym piekle nie pisze wprost. Nie można pisać o terrorze w czasach terroru i przeżyć. Powieść jest tym piekłem niejako podszyta, dla równowagi główny jej wątek (ekipa Wolanda szalejąca w Moskwie) jest mocno komiczny. W spektaklu mamy prolog który nam dodatkowo rosyjski totalitaryzm błyskawicznie streszcza. Padają też może ze dwa dodane zdania o gułagach, terror ma ilustrować migawka strzelania w tył głowy na jadącej ciężarówce, w sumie ma przybliżyć realia nie obeznanemu z historią widzowi. Później jednak sam komizm głównego wątku okazuję się nie wystarczać i mamy dodane wesołe piosenki chóru mieszkańców, komentujących bieżące wydarzenia. Moim zdaniem to klasyczne dwa grzybki wrzucone w barszcz, o jeden za dużo. Jeśli spektakl miał sięgnąć prawdy tej powieści to raczej grozy, obcej współczesnemu widzowi, w nim zabrało niż humoru.
Autor profesjonalnej recenzji spektaklu zarzucający niepotrzebne rozebranie w spektaklu większość młodszych aktorek i tancerek ewidentnie zapomniał treść książki, bo nie mogę uwierzyć, że jej po prostu nie czytał. Wszystkie chwilowo wskrzeszone z martwych uczestniczki balu występują w powieści ubrane jedynie w pantofelki i pióra we włosach. Hella jest naga. Taka jest fantazja Bułhakowa i możemy ją jeśli ma ktoś ochotę jak w spektaklu w ten czy inny sposób różnymi półprzezroczystymi tkaninami cenzurować.
Z nagością Małgorzaty jest grubsza sprawa. Akcja powieści toczy się w okresie prawosławnego Wielkiego Tygodnia, zaś bal z toastem z krwi przemienionej w wino który przemienia również na chwilę Wolanda jest kulminacją powieści. Małgorzata jest gospodynią balu ale również swego rodzaju składaną na nim niewinną ofiarą: podczas jego trwania wręcz omdlewa z cierpienia. Jej nagość jako czarownicy nie jest bez wątpienia przypadkowa, ale nagość podczas balu ewidentnie symbolizuje niewinność ofiary. Janusz Józefowicz ubrał Małgorzatę w cieliste stringi. Ewidentnie nie uzyskał wglądu w prawdziwą istotę słynnej powieści.