Samowar. Jak używać i nie spalić domu.

Oglądając jeden z odcinków „Lalki” miałem ochotę zrobić printscreena, ale nie zdążyłem, bo byłem zajęty wrzeszczeniem do reszty rodziny: „patrzcie, patrzcie, nasz samowar!”. Znowu wyszedłem na idiotę, bo przecież widzieli, że stara Minclowa uwodzi młodego Wokulskiego pojąc go herbatą z dokładnie „naszego” samowara.

Żona zakazała mi go niestety używać w domu po tym jak wypaliłem czarne ślady w akacjowym stole ogrodowym, odświętnym obrusie oraz co prawda starej i podniszczonej ale jednak używanej komodzie. Czytajcie ten teks ku przestrodze, jak uniknąć takich krytycznych błędów i cieszyć się kulturą picia herbaty, która niestety zanikła w naszym kraju prawdopodobnie razem z rosyjskim zaborem.

o, że kultura picia herbaty zanikła, przekonałem się wielokroć na licznych wyjazdach służbowych. W restauracjach owszem, używa się zbiorników z podgrzewaną (lub nie!) gorącą wodą, stojących w kącie wielkiej sali. Zupełnie jak w samowarze, podstawiamy maleńką filiżankę (kubków zwykle nie ma) pod kranik i nalewamy sobie wrzątku. By woda zmieniła kolor na brązowy i uzyskała smak, do fajansowej filiżanki dorzucamy tzw. szczura z pyłem herbacianym. Z filiżanką idziemy do stolika w drugim końcu sali, jeśli mamy szczęście, po drodze nie rozlewając połowy jej zawartości. Trzy łyki i filiżanka jest pusta. Może i dobrze, bo brązowy płyn niewiele z herbatą ma wspólnego.

O wyższości samowara przekonałem się niegdyś w samym samowarowym mateczniku: w ogrodzie podmoskiewskiej daczy. Dymiący samowar stał na stole, w zasięgu ręki. Imbryk z esencją herbacianą grzał się w swoim gnieździe na czubku samowara. Nie trzeba było wstawać od stołu, by nalać sobie nową filiżankę. Tak serwowaną herbatę można pić i miło spędzać czas w towarzystwie rodziny czy znajomych, bez większego ryzyka senności – herbata pita w dużych ilościach działa tak pobudzająco jak mocne espresso.

Czekając na połączenie do Irkucka i dalej odrobinę utknęliśmy na podmoskiewskiej daczy…

Więc jeśli samowar, to najlepiej tradycyjna konstrukcja na węgiel drzewny. Będzie dymić, ale po przykryciu specjalną zatyczką przestanie, a węgiel będzie się żarzyć, ogrzewając wodę. Najlepiej sprawdzi się oczywiście w ogrodzie, na tarasie, gdzie odrobina dymu z węgla drzewnego nie będzie problemem. Używałem też go w domu, poza wymienioną wcześniej przepaloną komodą nie było większych uszkodzeń.

Pod samowar niezbędna jest więc odpowiednia, ognioodporna taca, co nie do końca niestety mam wrażenie załatwia sprawę, bo jeśli jest mała, drobinki żarzącego się węgla mogą razić poza jej obrys. Drugim niezbędnym akcesorium jest komin. Tej zimy widziałem na jednym z leśnych parkingów przygotowania do plenerowej imprezy. Prawdopodobnie organizator chciał błysnąć herbatą z samowara, ale ewidentnie gubił go brak komina. Dmuchał w podstawę paleniska bez większego efektu, samowar nie chciał zapłonąć.

Do mojego zabytku kupiłem w sklepie z częściami samochodowymi kawałek rury z nierdzewnej stali. Oryginał wyposażony był w mosiężną rurę podobnej długości pięknym z uchwytem. Wiem, bo widziałem na oko identyczny jak mój, przedrewolucyjny model na Allegro. Był kompletny z charakterystyczną tacą z podłużnym wypustem, przeznaczonym na filiżankę i imbrykiem, kosztował zawrotne 3000 zł. Ja za swój, zapłaciłem miłej Białorusince z Olx (samowar „po babci”) całe 300 zł. Nieużywany radziecki z lat 80, można kupić już za połowę tej ceny. Komin, czyli przedłużenie rury przez którą wrzucamy do paleniska węgiel drzewny daje bajeczny ciąg, który błyskawicznie rozpala cały ładunek węgla drzewnego. Używając kawałku tłumika (?) zamiast oryginału, warto pamiętać o rękawicach, rura silnie się rozgrzewa.

Trzecim akcesorium, którego niestety jeszcze nie posiadam, jest lejek. Otóż 2 czy 3 litry wrzątku które mieści w swym brzuchu nasz samowar, przy dłuższym popołudniu spędzanym w gronie znajomych czy przyjaciół to zdecydowanie zbyt mało. Wodę trzeba dolewać. W tej chwili, by to zrobić, muszę zdjąć imbryk, ściągnąć gniazdo na imbyk i górną pokrywę. Manipulowanie tymi precyzyjnie osadzonymi na rurze samowara częściami nie jest trudne. W momencie gdy jest on jednak wypełniony gorącym węglem drzewnym i wrzątkiem staje się nieco ryzykowne, Lejek z wąską rurką załatwiłby sprawę, bo pokrywa jest ewidentnie wyposażona w stosowny otwór.

Pamiętajcie oczywiście, że po dolaniu zimnej wody, samowar musi wodę znowu zagotować, tak by nie doszło do takiego blamażu jak w niesławnym bufecie teatru Variétés:

„Przechodziłem wczoraj, szanowny panie, obok pańskiego bufetu i od tej chwili nie mogę zapomnieć ani jesiotra, ani bryndzy! Łaskawco! Zielona bryndza nie istnieje, ktoś musiał Pana oszukać. Bryndza powinna być biała. A herbata? Przecież to pomyje! Widziałem na własne oczy, jak jakaś niechlujna dziewczyna wlewała z wiadra surową wodę do waszego wielkiego samowara, a herbatę tymczasem nalewano w dalszym ciągu. Nie mój drogi, tak być nie może!” (Mistrz i Małgorzata, Michaił Bułhakow)

No i zastanówcie się, jak unikając spalenia domu, nie spalać innego naszego matecznika: tropikalnej równikowej puszczy. Węgiel drzewny to jest pewien drobny problem. Ja swój sprowadziłem aż z Bieszczad (nie ma jak zrównoważona gospodarka leśna!). Lepsze to niż import z kongijskich portów i grzanie kiełbasy resztkami puszczy równikowej. Bo stamtąd pochodzi większość naszego węgla drzewnego, co usłyszałem od pracownika gdyńskiego portu, który zajmował się rozładunkiem setek ton tego towaru w sezonie. Dziennie.

PS. W teren jeśli macie trochę miejsca bardzo bardzo polecam kelly kettle. Gotuję wodę szybciej niż jakikolwiek gaz. Tylko, że trzeba oczywiście przygotować kilka gałązek opału.

2 odpowiedzi na “Samowar. Jak używać i nie spalić domu.”

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *