Październikowa Krutynia.

„W dół od Wojnowa, po minięciu Starej Ukty, położonej o trzy kilometry niżej, zaczyna się partja, którą niemieckie przewodniki określają jako mniej piękną” pisze Wańkowicz w „Na tropach Smętka”. W krótkie październikowe dni nie zdołaliśmy dotrzeć do tego brzydszego fragmentu. Już po wypłynięciu z krutyńskiego rezerwatu, znacznie wcześniej niż zakładały stare przewodniki, można się było się zdecydowanie mniej pięknym, a tak naprawdę zwyczajnie brzydkim odcinkiem napawać do woli.

Mistrz Wańkowicz przez długie akapity analizuje ten mniej piękny a zdaniem Wańkowicza jedynie „trudniejszy” w odbiorze, ale równie, a może więcej piękny, spokojny i pusty krajobraz dolnej Krutyni. Sęk w tym, że dziś nie jest on już ani pusty ani spokojny.

Górny odcinek „zrobiliśmy” rok wcześniej w czerwcu z niemal tą samą ekipą. Wracając, przejeżdżaliśmy przez Krutyń, gdzie niemal na każdym podwórku piętrzyły się zwały kajaków. Przypominałem sobie wtedy sąsiada, który wściekły, opowiadał o spływie w środku sezonu najpiękniejszym fragmentem: „można było cały spływ przejść suchą nogą, po stojących na rzece kajakach”, tyle ich było.

To stąd wziął się pomysł jesiennego spływ. Chciałem uniknąć tłoku. Spokojnie napawać się pustymi krajobrazami. Spora część ekipy zdążyła się doposażyć w ciepłe śpiwory, mieliśmy na koncie bardzo wiosenne spływy, i jeden jesienny. Wiedzieliśmy że mój namiot wzorowany na saamskim lavvu (jest mniej wysmukły, niż bardziej znane tipi). Jest bardzo stabilne nawet przy silnym wietrze i świetnie się sprawdza jako wieczorne schronienie dla nawet 10 osób, a nocować może spokojnie szóstka. Mieliśmy też różne pomysły jak go dogrzać: instrukcja do namiotu przewiduje w nim używanie ogniska, którego nie chciałem jednak robić, by pięknej pomarańczowej sypialni nie okopcić na czarno.

Przy czterech osobach sporo luzu w tym namiocie, można się turlać do woli.

No więc tłoku nie było. Na wielkim jeziorze Mokrym, spotkaliśmy dwie łódki wędkarzy, dziwili się co robimy na jeziorze o tej porze. Później jeszcze dwie pychówki, i może ze dwóch wędkarzy stojących w kajakach i to wszystko.

Mokre, jak wszystkie większe mazurskie jeziora, o ile nie ma na nich szybkich łodzi motorowych czy skuterów robi monumentalne wrażenie. „Przecinamy całe jezioro wzdłuż, by w jego północno – wschodnim rogu wjechać na cudo szeroko renomowane w całych Niemczech – na rzekę Krutynię, która jest uważana za najpiękniejszą partję na całem Pojezierzu Mazurskiem i w ogóle w Prusach Wschodnich i za jedyną w tym rodzaju w całych Niemczech”

Stanica wodna PTTK robi dobre wrażenie. Tarasy tuż nad wodą, latem pewnie pełne turystów siedzących przy stolikach robią sympatyczne wrażenie. Niezwłocznie wyjąłem więc z wanigana Wańkowicza i uraczyłem towarzystwo stosownym fragmentem, najprawdopodobniej odnoszącym się do tego właśnie miejsca.

„Na pewnym załomie rzeki wpadamy na wysoko wyniesiony taras, na którym ustawione barwne parasole. Niebawem zajadamy lody i inne wykwintności ze świata zgniłej cywilizacji, słuchając Warszawy przez radjo, któreśmy wyjęli z kajaka. Radja warszawskiego słuchają całe Prusy Wschodnie. Nieraz w następstwie siedząc późno w restauracji zaskakiwani byliśmy dźwiękami naszego hymnu: to Warszawa kończyła audycję.”

Tyle, że już mijając już wieś Krutyń czar pryska. Bo o to na brzegu kolejna restauracja, czy może hotel. Za kolejnym zakrętem kamienne dworzyszcze w stylu nijakim wabi wielkim napisem cyrylicą „Ruskaja bania”. Nie wiem czy to przypadek, czy celowe nawiązanie do Staroobrzędowców, których klasztoru nie odwiedzamy, a których oczywiście opisuje i odwiedza Wańkowicz ze swoją córką. Kolejny zakręt i opuszczne budy spożywcze wabią kawą i plackiem, i jeszcze kolejne, każde we własnym stylu. Osobiście z ulgą dostrzegam most i zabudowania Ukty, gdzie jesteśmy umówieni na odbiór, zresztą wielki plakat krzyczący, że właśnie tu są obierane kajaki AS-Tour, nie pozostawia wątpliwości.

Szybki obiad przy młynie na Krutyni
, kanady pozwalają na bezproblemowe zapakowanie sporej ilości wygodnego sprzętu biwakowego.

Jak tylko kończymy przenosić rzeczy pod wiatę, zaczyna zacinać zimny i nieprzyjemny kapuśniaczek, dając wyraźny znak, że to koniec idealnej pogody i spływ z dwoma noclegami pod namiotem w połowie października, to na razie wystarczy.

Szczegóły techniczne 🙂

Wszyscy mieliśmy śpiwory z optimum poniżej dwóch – trzech stopni niżej zera. Dwie osoby puchowe, dwie sporo większe, ale za to duużo tańsze syntetyczne. Do tego samopompy izolowane dodatkową karimatą. Chyba nikt specjalnie nie zmarzł w nocy, mimo, że było dość chłodno, zapowiadano przymrozki.

Ekipa przerażona chyba perspektywą siedzenia w zimnym namiocie (lub zagazowaniem tlenkiem lub dwutlenkiem węgla przy moich próbach ogniska w namiocie) przytaszczała każdego wieczoru wielkie ilości drewna, tak, że do późna siedzieliśmy przy wielkim ognisku, tocząc niekończące się dyskusje o bycie i nie bycie. Pierwszego wieczoru całkiem prowadziłem całkiem udane próby z rozpaleniem piramidki węgla drzewnego w stalowej podstawce od kelly-katle. Dawały wyraźne ciepło, później obłożyłem żar kamieniami z ogniska, promieniowały ciepłem przez jakiś czas, ale gdy zaczęliśmy pakować się do śpiworów, wystygły już całkiem. Ale mamy pierwszą zrzutkę na piecyk dedykowany właśnie do tego namiotu, tu filmik reklamowy nieco, uwaga goli Norwedzy na śniegu!

Wielkie podziękowania dla As-Tour za wypożyczenie kanady i transport po sezonie, bez tej pomocy ze spływu byłyby nici.

Oryginalne Lavvu i saamska rodzina, autor nieznany, ok. 1900 r.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *