O Mazurach jakich (chyba) nie znacie.

O Panasie dowiedziałem się później. Najpierw usłyszałem o tym jak mały Heini o mały włos nie został rozjechany w oblężonym Königsbergu. Wyruszył zobaczyć rannych żołnierzy,  ale do nich nie dotarł. Zamurowały go wcześniej jęki, które usłyszał już z ulicy. Wyobraziłem sobie 5 letniego chłopca, który stoi porażony tymi dźwiękami. W ostatniej chwili zabiera go ktoś sprzed pędzącej, wojskowej ciężarówki.

Z tej opowieści zapamiętałem jeszcze marsz po zamarzniętym Zalewie Wiślanym. Z przodu furmanek wypędzonych, szli ludzie z drągami, badając lód tu i ówdzie zbyt cienki na zamarzniętych śladach po rosyjskich bombach. Wypędzonych, bo nikt ich nie pytał, czy chcą uciekać z domów nad Jeziorem Dobskim.

W piławskim porcie czekały na nich statki. Może Gustloff, który dziś jest podwodnym, strasznym cmentarzyskiem, na którego czekały  wtedy już radzieckie torpedy, też tam był. Zamiast tego kobiety wybrały powrót. Trwał wczesną wiosną dwa tygodnie. Już bez furmanek i koni, które przed miastem puszczono wolno. Dla chłopca znaleźli malutki wózek: odparzył stopy i nie mógł iść. Jakie mieli zapasy żywności na dwa tygodnie marszu? Wielki wór cukru nie wiadomo skąd i mięso ze znalezionego gdzieś padłego konia. 

Czy to Niemcy? Bez wątpienia. Gdy kobiety, przed wojną, wracały z pracy w majątku, osobno szły te mówiące po niemiecku, osobno, jak babka chłopca, mówiące po polsku. Ojciec był przybyłym w poszukiwaniu pracy do Prus Litwinem. 

Wańkowicz relacjonuje swój reportersko – turystyczny rajd po Mazurach: „Jarmark piski niczem nie różni się od jarmarku w Polsce. Tak samo poważni gospodarze łażą między końmi i krowami, tak samo las drabiniaków zajmuje rynek. Chyba że tych trochę kramów z tandetą więcej barwną i pomysłową niż u nas”. Wańkowicz przerywa w karczmie ludowej rozmowę „chłopków zapijających transakcję”, „bo to i dla Tirliporka niezbyt zdrowo kształcić się w folklorze z tej strony”. Chłopkowie mówią bowiem po polsku, tyle, że rzeczy niewłaściwe uszom jego nastoletniej córki, o dziwnym przezwisku. Gdy podchodzi więc do stolika i pyta w jakim języku rozmawiają, odpowiadają (po niemiecku):

„- Po mazursku, mówią z nieukontentowaniem, szmygając po kątach oczami (to tak jakby w Ameryce spytać kogoś, co oznacza jego ciemniejszy kolor skóry”. *

Autor „Na tropach Smętka” zestawia zabawnie tę ochronę córki przed zbyt jędrną polszczyzną, z przekonaniem samych Mazurów: którzy twierdzą:  „to wcale nie jest nic podobnego do polskiej mowy, nasby Poloki nie zrozumieli”

Ciągła litania „kup mi” Tirliporka odnosi w końcu skutek. Kupują potworka z papier mâché, na straganie udekororowanym od góry do dołu flagami hitlerowskimi ze swastyką. 

A Panas? Był kierownikiem szkoły w Kamionkach, do której, już w Polsce chodził mały Heini. Był jednym z lepszych uczniów, dlatego nauczyciel wysyłał go w trakcie lekcji na wyprawy rowerowe na pocztę,  po plik zaprenumerowych gazet.  Bomba wybuchła, gdy wioskowy nauczyciel zaczął publikować książki. Kupiłem w internecie kilka od ręki. Od całego kompletu droższa była przesyłka. Panas jak wielu wtedy, na Mazury trafił zresztą też jako uciekinier, z Wrocławia, gdzie na celowniku miałby go już służby. Przeczytajcie sobie w Wikipedii, to zdecydowanie już wtedy, na Mazurach, nie był tuzinkowy człowiek.

Biorąc pod uwagę jak wiele szczegółów z powieści „Grzesznicy” zgadza się z realiami opisanymi przez byłego ucznia autora, główny motyw o historii niemal rodem z „Romea i Julii” też nie musi być zmyślony. Dwie rodziny niczym Monteki i Kapuletti, mieszkają na tzw. kolonii, w poniemieckim, przedzielonym na pół domu, zupełnie jak dom, w którym mieszkałem jako małe dziecko.

Tyle, że w domu babci nie było tak malowniczo. Ukraińcy z Akcji Wisła mieszkali nie za ścianą tylko dom dalej. Doskonale pamiętam wodę święconą w specjalnych, ozdobnych  pół-czarkach przymocowaną do ścian sieni, używaną chyba przy każdym wejściu do domu, izbę paradną ze stertą ułożonych w piramidę poduch, gospodynię zamiatającą na bosaka wioskową drogę przebiegającą przez środek ich obejścia. Mimo że miałem wtedy może 5-6 lat, najbardziej utkwiły mi w pamięci starsze ode mnie, niezwykle piękne dziewczyny, o smagłej cerze i długich ciemnych włosach. 

Nic dziwnego, że alter-ego Panasa, kierownik szkoły, tak zachwyca się Ukrainką Olgą, główną kobiecą postacią „Grzeszników”. Jeśli główny motyw książki jest prawdziwy, to historia musiała być faktycznie wstrząsem dla wiejskiej społeczności. Innych szczegółów w książce, które dziś mogę ocenić jako zgodne z rzeczywistością jest faktycznie sporo. Zaczynając od topografii. Książkę czytałem z mapą w dłoni. Kamionki stały się Derświatami, ale mnóstwo lokalnych nazw zostało, Zimny Kąt, nad którym adwokat z Giżycka (nazwa miasta nie pada w książce), Ukrainiec, ubiega się o rękę Olgi u jej ojca to długa zatoka Kisajna. Z Derświat do miasta jedzie się furmanką przez Wrony, co zgadza się z rzeczywistą topografią. Nad Zimny Kąt kierownik szkoły dociera swoim kajakiem, obdarzonym jak kajak Wańkowicza imieniem. Już nie w świecie książki, zrobił o niego straszną awanturę swoim uczniom. Dzieciaki do podstawówki, drogę z pobliskiej wsi, zwykle pokonywały 5 kilometrową trasę nie na piechotę, ale czasem, również samodzielnie, wypożyczaną z PGR-u furmanką. Konie trafiały do stajni w obejściu szkolnym, gdzie wcześniej trafił też kajak. Czy Panasowi udało się naprawić ukochany sprzęt, gdy koń stanął na nim i zrobił w nim dziurę kopytem? Nie mam pojęcia, ale pieklił się strasznie. 

W książce nauczyciel świadczy nielegalne usługi medyczne. Pomaga między innymi skalpelem młodej Niemce, której z piersi nie chce płynąć mleko, grożąc poważnym stanem zapalnym. Okazuje się, że w rzeczywistości Panas faktycznie świadczył   takie usługi. W świecie książki kierownik szkoły marnuje naftę w największym dostępnym modelu lampy, bo po kryjomu piszę książkę w realiach biblijnych. Panas pisał ją od dziecka przez całe życie. U mnie czeka w kolejce, cieniutkie, bo na biblijnym papierze, wydanie z 1973 r. „Według Judasza (apokryf)” z olsztyńskiego „Pojezierza” 

Podejrzewam więc, że obraz mazurskiej prowincji jest również maksymalnie prawdziwy, biorąc pod uwagę cenzurę i to, że realia musiały być absolutnie rozpoznawalne dla ówczesnych czytelników  (pierwsze wydanie z 1966 r.). Partia na tej głębokiej prowincji, patrząc nawet z punktu widzenia Giżycka, dopiero rozwija swoje wpływy. Mozaika narodowościowa jest znacznie większa niż ta, którą mogłem obserwować jako dziecko: Mazurzy są przed falą emigracji z lat 70 i 80. Ukraińcy są na początku polonizacji, tylko co wywieziono ich z Małopolski. Jeziora o dziwo ciągle pełne ryb, mimo hekatomby, którą urządzili im żołnierze radzieccy materiałami wybuchowymi. Miejscowe kobiety tygodniami pracowały zimą przy ich czyszczeniu i pakowaniu do skrzynek, mimo to, całe ich stosy gniły na brzegu. Oma (babcia)  do końca życia nie mogła patrzeć potem na ryby na talerzu, bo ryby były jedyną zapłatą. A nic innego w kraju spustoszonym do szczętu wojną do jedzenia nie było. 

Po tej masakrze, ojciec książkowej Olgi łowi w Kisajnie, zupełnie jak w tym samym niemal czasie mój dziadek w opowieściach mojej mamy krasnopióry. Pochodzący spod Łomży dziadek, łowi je w jeziorze niemal obok, ale używa nazwy ryby, którą przywieźli rodacy Czerkasa. Ten na jeziorowe ryby zresztą narzeka, bo najlepszą, jego zdaniem, rozrywką było polowanie na pstrągi w Sanie, na muchy, a nie nudne czekanie na branie nad spławikiem i robakiem.

Jeśli więc zdarza Wam się wędrować po Mazurach, a nie macie dostępu do relacji o ich barwnej historii z pierwszej ręki, odwiedźcie absolutnie koniecznie prywatne muzeum mazurskie w Owczarni pomiędzy Giżyckiem a Kętrzynem. Kompletujcie też biblioteczkę. „Na tropach Smętka „to absolutna klasyka, majstersztyk mistrza. Dziś nielicznymi momentami dłuży się nieco i czytanie może być wtedy nieco przyciężkawe. Dlatego najwyraźniej nie przeczytali jej pomysłodawcy nazwania giżyckiej ulicy mianem „Smętka”, przy której mieszkałem i mieszkają dziś moi rodzice. U Wańkowicza, skąd tylko mogli ją wytrzasnąć, Smętek to paskudny duch, demon, ucieleśnienie najgorszych cech prusactwa, zmierzającego do wynarodowienia Mazurów. Biedny autor „Na tropach Smętka” w grobie się przewraca, że wymyślony przez niego twór gnębiący tę krainę, został uhonorowany nazwą ulicy w stolicy dziś polskich Mazur.

„Grzesznicy” to lektura to zaś lekka, niewielka objętościowo, z odważnie, jak na tamte czasy, napisaną historią romansową. Zaczyna się  pełną rozmachu sceną na wiosennym, ale  skutym jeszcze lodem jeziorze, pełnej napięcia jak u Hitchocka. Dalej faktycznie napięcie tylko rośnie. Książka jest doskonale napisana. Tylko dzięki małżonce – filolożce, dowiedziałem się, że świetny chwyt z zakończeniem, w którym przebieg dramatycznych wydarzeń relacjonują pijaczkowie w wioskowym sklepie, jest zerżnięty ze starożytnych greckich dramatów. Pragmatyczni Grecy oszczędzali w ten sposób na scenach zbiorowych.

Do kompletu, poszukałbym jeszcze jakiejś książki z historii II wojny. Mnie wpadły w ręce „Łuny nad Jeziorami” Adamczewskiego, z której dopiero dowiedziałem się, że przepiękne Giżycko czy Olsztyn, jak większość mazurskich miejscowości, mogły nie być dziś cieniem własnej przedwojennej urody, bo z wojny wyszły praktycznie bez draśnięcia. Na rogatkach tych pustych miast w 45, stały zwykle tylko kilkuosobowe oddziały staruszków i dzieci z Volksturmu, uzbrojone w może jeden pancerfaust i bezradnie patrzące na wjeżdżające z łoskotem, niemające końca, kolumny czołgów z czerwonymi gwiazdami na pancerzach.

—————

PS. Kilka lat temu pojawiła się biografia Panasa „Parnas według Panasa”

PS2: Grzesznicy do nabycia na znanym portalu aukcyjnym, ceny wahają się aktualnie od 3 do prawie 4 zł 🙂

PS3: Obraz „Hucułka” Władysława Jarockiego właściwie nie ma tu nic do rzeczy. Przedstawia młodą góralkę, ale mogła tak wyglądać Olga, bohaterka „Grzeszników” Henryka Panasa 🙂

 

 

Na tropach Smętka, 1936, wyd. piąte. str. 113

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *