Słucham DakhaBrakha, ukraińskiego zespołu śpiewającego mniej lub bardziej oryginalną muzykę ludową. Kobiety ubrane w haftowane koszule i karakułowe czapy, chyba co najmniej dwa razy wyższe od tych oryginalnie ulubionych przez kozaków.
W muzyce tej słyszę treści, o których mówiłem od dawna, ale to pandemia pchnęła mnie do tego, by wreszcie o tym napisać.
Moja nauczycielka muzyki w pierwszych klasach podstawówki, pani Jaworska, uczyła nas o krzyżykach i bemolach. Puszczała z gramofonu fragmenty utworów, a my zgadywaliśmy czy to Mozart, Beethoven czy Chopin, nie obyło się też bez pięknego drewnianego fletu prostego i cymbałków. Te lekcje były naprawdę wspaniałe i mnóstwo z nich wyniosłem, również to, że słoń mi na ucho nadepnął. Na ucho bez wątpienia, ale mam wrażenie, że pewne zwoje głębiej jednak zostały i muzyka w jakiś bardzo może prymitywny i uproszczony sposób na mnie jednak działa.
Gdy z panią Jaworską słuchaliśmy „Eine kleine Nachtmusik, moja główna styczność z muzyką w domu poza garścią „pocztówek dźwiękowych”, sprowadzała się do porannych audycji programu pierwszego polskiego radia, które były tłem niedzielnych śniadań. Nie miałem zupełnie żadnych gustów muzycznych, ale wiedziałem, że oberków, kujawiaków, których słuchałem w każdy niedzielny poranek, nienawidzę szczerze i serdecznie.
Dopiero po latach, dotarło do mnie,jaką krzywdę zrobiono tej muzyce. Wykastrowano ją z dzikości i radości życia. Nic dziwnego, oryginał rozsadziłby to radio i cały system.
Moje pierwsze odkrycie dotarcia do oryginału to koncert „Orkiestry pod wezwaniem św. Mikołaja”, w którymś ze studenckich, warszawskich klubów. „Orkiestra ” to projekt studentów, którzy podróżują na Ukrainę, próbują dotrzeć do oryginalnej muzyki, próbują ją na nowo interpretować. Pierwszy raz słyszę taką muzykę ludową. Zamiast charakterystycznych starczych głosów znanych dotąd z radia, słyszę niezwykle silne dziewczęce i męskie głosy, wschodnie wielogłosy i robi to na mnie piorunujące wrażenie.
Nie wiem czy to po części kresowe korzenie, czy może wielogłosowa, na pierwszy rzut oka bogatsza muzyka Wschodu, chyba łatwiej oddziałuje na słuchacza, niż raczej homofoniczna (?) stricte polska muzyka ludowa, do której przychodzi mi się znacznie dłużej przekonywać.
Tak czy owak, kontakt z muzyką ludową (piszę o współczesnych na jej temat raczej wariacjach) dla przeciętnego odbiorcy, jest chyba niczym nagłe wrzucenie do basenu z zimną wodą. Nie chodzi mi o chropawą formę, niejaki prymitywizm melodii.
Będę się tu poruszał po bardzo grząskim gruncie, jak pisałem wcześniej, nie znam się na muzyce. Mam jednak wrażenie, że muzyka, która na co dzień płynie z radia, jest kreacją. Piosenkarz wchodzi na scenę, do studia i śpiewa, odtwarzając pewne emocje, w mniej lub bardziej sformalizowanej postaci. Nie obywa się oczywiście bez wyjątków, metal mam wrażenie chce stwarzać wrażenie, że rozsadza te ramy, które ograniczają inne gatunki. Ale to tylko kolejna, gombrowiczowska maska.
Inaczej w muzyce ludowej. Tak naprawdę rzecz nie w muzyce, tylko w ludziach, dla których ta muzyka była częścią życia.
Znajoma opisała mi kiedyś spotkanie z syberyjską szamanką, która mówiła, że dla niej ludzie, idący po ulicach śnią na jawie.
Może chodziło jej o coś zupełnie innego, mi przychodzą w tym momencie do głowy Grecy z „Mitologi Greków i Rzymian”. Kubiak pisze o ich niezwykle trudnym życiu: miasta – państwa pogrążone w nieustających wojnach. W każdej chwili, po przegranej wojnie, ich życie mogło lec w gruzach. Mężowie zabici na miejscu lub umierający w ciągu kilku tygodni w kamieniołomach, żony i dzieci obrócone w niewolników. Jednocześnie religia niedająca specjalnej nadziei, za zasłoną śmierci czeka raczej nicość niż życie wieczne i bogowie, zazdrośni i okrutni,dla których ludzie są tylko zabawkami w ich rękach – personifikacje losu,który lubi płatać złośliwe figle.
Jednocześnie ci ludzie pochylają się nad geometrią i arytmetyką, piszą dramaty i komedie, które poruszają nas do dziś, ich rzeźby onieśmielają nas swoją doskonałością. Oni nie śnią na jawie. Nie liczą na życie wieczne. Nie wydaje im się, zawsze będzie jakieś jutro, bo śmierć, zapakowana za sterylnie czyste szklane drzwi szpitali jest czymś tak niewiarygodnie odległym, że aż nieistniejącym Dla nich śmierć czyha za każdym progiem. Delektują się każdym szczęśliwym okruchem, bo mają jasność, że może być ostatnim.
Chłop polski, białoruski czy ukraiński również nie nakłada maski, w tej rzadkiej chwili, gdy chwyta za skrzypce, czy bęben czy lirę korbową. Jest tu i teraz. Bo nie wie,czy będzie jakieś jutro. Moim zdaniem to słychać w tej muzyce. Słychać nieuchronność śmierci, ale też słychać niezwykłą witalność życia, upór i siłę w zmaganiu się z trudami, o których nam się nie śniło. Ten brak maski wywołuje szok, ale rześka kąpiel daje energię i siłę, więc warto!
Polecam jeszcze:
- R.U.T.A (Gore a zwłaszcza na uschod. Wolność albo Śmierć.) polskie a w drugiej płycie białoruskie i ukraińskie piosenki ludowe z tłumaczeniem na punk rock.
- Отава Ё – dla rusofilów, świetne teledyski
- Laboratorium Pieśni, a zwłaszcza „Што й па мору” – białoruska pieśń ludowa
- Huun Huur Tu, a zwłaszcza np. „Orphan’s lament” – Mongolia.
Zdjęcie: wyprawa do Mongolii i Chin, odrobinę w temacie, bo okazało się, że Mongołowie zanurzeni byli w muzyce w sposób dla nas zupełnie niewiarygodny.