Drugi raz płynę Ułą (i Merkys), tym razem tylko we dwoje z żoną. Naszym wspólnym zdaniem to najpiękniejsza rzeka, jaką widzieliśmy na spływach do tej pory, zaledwie trzy godziny drogi od centrum Mazur.
Rzeka nie nadaje się raczej dla zupełnie początkujących, chociaż z drugiej strony, Litwini w kajakach, których zwłaszcza w okolicach weekendów jest podobno sporo, nie wyglądają na specjalnych wyjadaczy. Na rzece jest dużo przeszkód, ale na zdecydowanej większości szlaku rzeka jest płytka, o przyjaznym, piaszczystym dnie więc perspektywa wywrotki nie jest specjalnie straszną. Mniej zaawansowani z powodzeniem, mam wrażenie, mogą płynąć „na pałę”, zderzając się co i rusz ze sterczącą tu i tam przeszkodą, bardziej zaawansowani mogą bawić się w mniej lub bardziej eleganckie ich omijanie.
Na szlaku, którym płynęliśmy nie udało nam się znaleźć ani jednego sklepu (wbrew info na bajdarka.pl w Rudni raczej nie ma sklepu), całe zapasy żywności mieliśmy spakowane w naszym sklejkowym waniganie. Tradycyjnie nie korzystaliśmy z kuchenek gazowych, gotowaliśmy wyłącznie na drewnie, używając przede wszystkim podstawki do samowaru Kelly Kettle, do parzenia kawy służył perkolator Petromax. Korzystaliśmy z opisu szlaku na bajdarka.pl oraz z działającej off-line mapy topograficznej Litwy w aplikacji Maps.me. Płynęliśmy własnym canoe, ale na miejscu widać sporo wypożyczalni kajaków (również całkiem nowych konstrukcji), z organizacją spływu nie powinno być problemu.
Za wsią Pauosupe (Powosupie), aż do wsi Puvočiai (Puchacze) na Merkys płynie się przez Dżukijski Park Narodowy, którego siedziba znajduje się we wsi Marcinkonys (Marcinkańce). Specjalny „bilet wodny” wynosi 5,8 euro / za osobę. Sprawnie wiosłując biletowany odcinek można pokonać w dwa dni, ale gdy woda zachęca do kąpieli, warto sobie zarezerwować co najmniej trzy dni. Biwakowanie dozwolone jest teoretycznie tylko na wyznaczonych, płatnych biwakach, ale można spotkać, najwyraźniej z powodzeniem używane, dzikie pola biwakowe. Na łapanie pstrągów i lipieni w dolnym odcinku Uły trzeba mieć podobno zezwolenie, co ciekawe, gdy pytaliśmy o możliwość łapania zwykłych ryb na wędkę trzy lata temu w siedzibie parku, nikt nie widział żadnych problemów.
Podróżując po Litwie, warto zwrócić uwagę na wykorzystanie drewna. Litwini najwyraźniej nie mieli swojego Kazimierza Wielkiego, co zastał Polskę drewnianą a zostawił murowaną. Dla nich ewidentnie drewno nie jest gorszym surowcem. Zwracają uwagę nie tylko drewniane domy, ale również wszechobecne drewniane rzeźby, rzeźbione tablice informacyjne, ławki, wymyślne altany. Tych ostatnich nad Ułą sporo, jedna ładniejsza od drugiej, co ciekawe, żaden domek letniskowy, czy wiata stojąca nad rzeką nie jest ogrodzona. Wygląda to o niebo lepiej niż w Polsce.
Dziennik spływu:
Wtorek, 31 lipca 2018
Przyjeżdżamy do Krokšlys. Wcześniej w Druskiennikach obiad w restauracji
Forto Dvaras specjalizującej się w kuchni regionalnej. Zwraca uwagę wystrój oraz zwłaszcza kwas podobno produkowany na miejscu. Kilka rodzajów zepelinów do wyboru, pyszne pierogi z mięsem i w dosłownie w ostatniej chwili zakup biletów w siedzibie parku w Marcinkańcach.
Nocujemy na polu namiotowym przy rzece. 6 euro/ osobę. Skręt od Marcinkańców w lewo, zgodnie z drewnianym drogowskazem (zdjęcie na dole). Niestety letnicy z zagrody obok imprezują niemal do rana. Noclegu nie umilają również trwające do rana wrzaski hodowanego przez sąsiadów pawia…
Nasi gospodarze parają się wypożyczaniem kajaków, uzgadniamy więc od razu transport powrotny: bez 50 euro za przejazd do Merkine (Merecz) starszy gospodarz nie ruszy się z miejsca. Kontakt: p. Statis. +37061443842.
Środa, pierwszy dzień spływu, ok. 17 km. (Endomondo podaje 21 km, w 7 h.)
Uła jest dość wąska, prąd leniwy, sporo łatwych przeszkód. Rzeka meandruje przez łąki, ocieniona licznymi olchami. Nocujemy na zacisznym, prywatnym polu. Grzecznie dzwonimy na numer podany na tabliczce (co już idzie bez problemu, bo wiemy, że trzeba oprócz dodania numeru kierunkowego jeszcze wyrzucić ósemkę…) Po chwili przychodzi sympatyczna pani. Narzeka nieco, że jest nas tak mało (entuzjazmuje się liczną grupą Czechów, którzy płynęli wcześniej) twierdzi, że mamy niebywałego farta, że na rzece nikogo nie ma. Kasuje nas na 4 euro od osoby, zapewniając, że na polu w pobliskim Kašėtos (Kaszety) byłoby taniej, ale za to w tłumie hałaśliwych turystów. Pole mam się bardzo podoba, nie chcemy spać w środku wioski, poza tym jesteśmy już rozbici, Ania wypoczywa w hamaku, więc zostajemy. Nasza gospodyni nie ma reszty z 10 euro, więc z pobliskiego gospodarstwa przyjeżdża taczka drewna na ognisko (pani jest zgorszona moimi suchymi patykami, które upolowałem w nędznych zaroślach trzmieliny europejskiej, jedynych dostępnych w pobliżu.) Później wielki koszyk pysznych jabłek (charakterystyczną odmiana znana również jako poniemiecka na Mazurach) a później jeszcze lokalne lody śmietankowe, pyszne…
Czwartek, drugi dzień spływu. Endomondo: 14 km.
Rano kawa. Rzeka coraz piękniejsza. W Kašėtos pole faktycznie niezbyt ciekawe, ale oczywiście kompletne pustki. Płyniemy sprawnie do wsi Zerwynos (Zerwiny), z piękną, drewnianą zabudową. Tu i ówdzie widać letników, ale poza kilkunastoosobową wycieczką Niemców, (ktoś robi nam zdjęcia z drugiego brzegu) również nikogo.
Nocleg na dzikim miejscu biwakowym ok. 2 km przed wsią Mančiagire (Monczangiry). Ania wciąga się w wędkarstwo, wyposażona w leszczynowy pręt, kawałek żyłki że spławikiem i maleńkim haczykiem z upolowanym na żywca gzem, niestety bez sukcesów.
Piątek, trzeci dzień spływu. Endomondo: 16 km.
Rano kawa i sesja foto. Do sieci trafia ocenzurowana wersja śniadaniowej fotki, która ku naszej radości budzi spore zainteresowanie naszych bliższych i dalszych znajomych. Rzeka potrafi momentami budzić spore emocje. Za wsią Mančiagire, przy tabliczce „Ulos akis” warto wdrapać się na punkt widokowy (w lewo) i zaczerpnąć (pitnej) wody ze źródełka (na prawo). Przy ujściu Uły do Mereczanki łapie nas gwałtowna ulewa i po chwili burza. Grzmiało od dłuższego czasu, bałem się, że w burzy będziemy musieli pokonywać kolejne przeszkody, bo nie będzie gdzie stanąć. Na szczęście załamanie pogody dopada nas w idealnym momencie przy mikroskopijnej plaży. Szybki posiłek, znowu fotka i ruszamy na szersze wody Merkys (Mereczanki). Wysoki poziom wody niweluje większość bystrzy, więc płynie się spokojnie. Ale i tak rzeka robi wrażenie. Maps.me pokazuje pole namiotowe zaraz na samym początku Merkys, ale nie udaje się nam go zlokalizować. W ostatniej chwili zauważamy małą plażę, to dzikie pole tuż przed sporym campem w Puvočiai (Puchaczach). Korzystaliśmy z niego trzy lata temu, jest całkiem fajne, a nie chcemy biwakować na wielkim, pełnym turystów polu. Pełnym, bo cóż za sensacja, widzimy inne, mijające nas spływy. Sami Litwini. Jedna ekipa na rzece korzysta nawet ze sprzętu nagłośniającego, zgroza.
Sobota, czwarty dzień spływu. 15 km wg. Endomondo.
Przed Puchaczami ostatnia atrakcja na rzece, rodzaj szerokiego i łatwego do przepłynięcia spiętrzenia, szum wody robi wrażenie. Dalej, aż do Niemna Merkys jest niemal zupełnie leniwą rzeką, z wieloma dogodnymi miejscami do kąpieli. Przybijamy do brzegu tuż przed mostem w Merkine, to już Niemen. Tuż obok jest parking dla samochodów.
Na brzegu nasza kanada przyciąga oczy i ręce kilkunastoosobowej grupki,która na Ułę przybyła aż z Czech. Wreszcie ktoś w naszym „Wodnym Wilczku” rozpoznaje w ogóle kanadyjkę! Mijani wcześniej Litwini brali go za gondolę (sic!), Jeszcze wcześniej słyszeliśmy po prostu o dziwnym kajaku. Wszystko dlatego, że współczesne canoe nie
mają już od dawna charakterystycznych dla indiańskich łódek, wzniesionych dziobów. Zresztą słusznie – tylko by przeszkadzały przy przejściu pod niskimi przeszkodami, no i działały jak zbędny żagiel przy silniejszym wietrze.
Czesi dokładnie wypytują o naszą łódkę, dziwią się cienkości materiału z której jest zrobiona. Mówią, że też płynęli canoe, ale co to za canoe, machają ręką. Faktycznie na przyczepce mają kilka jednostek z topornego włókna szklanego. Czesi równie rzadko podobno używają kajaków co Polacy kanadyjek. Ich łódki są faktycznie dziwne. Zamknięta rufa i dziób przypominają kajak, w zasadzie tylko ławeczka (zwykła deska, Czesi zachwycają się naszymi miękkimi, wyplatanymi) kojarzy się z canoe. No i może pełno małych beczułek, w których trzymają rzeczy: klasyka wędrówki canoe…
Po pół godzinie przyjeżdża z Krokšlys audi 80 nasz gospodarz, po chwili jest też nasza mała honda. Prowadzi sympatyczna wnuczka, wystrojona w króciutkie szorty i koszulkę z rysunkiem dziewczyny z karabinem i litewską flagą. Płacimy umówioną kwotę, żegnamy się i ruszamy na obiad do Druskiennik.
Przeczytałam z zainteresowaniem, właśnie takie klimaty lubię najbardziej. Pozdrawiam.
Dziękuję!